czwartek, 6 marca 2014

Odpowiedzialność moralna rodzica...

Myślicie, że istnieje w tych czasach coś takiego jak odpowiedzialność moralna? Jakaś empatia, jeśli nie do dorosłych osób to chociaż w stosunku do zdrowia i życia naszych dzieci? Ja dotychczas myślałam, że potrafię zachowywać się fair w każdej sytuacji, nie spodziewałam się widocznie co może się przytrafić.

Od września dostałam fajną pracę, cieszę się z niej bardzo :) Jest idealna jeśli chodzi o połączenie pracy i opieki nad małym dzieckiem. Jak już wspominałam w innym poście - niestety nie dostaliśmy się do żłobka publicznego więc zapisaliśmy młodą do prywatnego, niby sprawdzonego, o nienagannej opinii. Wrzesień przeleciał jak marzenie, już myśleliśmy, że wszystko ułoży się w sposób piękny i kolorowy...

Przyszedł październik i pierwsze standardowe choroby - katar, kaszel, czasem gorączka. Jeden antybiotyk, drugi, trzeci.. Pełno diagnoz - zapalenie pęcherza, choroba Bostońska, rotawirus razy 2 i ta dobijająca "wirusówka". W końcu załamana wyprosiłam na lekarzu, żeby odłożył na bok telefon i sprawy przychodni i przyjrzał się dokładnie karcie, no bo w końcu miesiąc gorączki, pełno leków, kupa kasy za burdą a poprawy nie widać, mała jak się męczyła tak męczy się dalej.. Otrzymałam skierowanie do szpitala - może czas na pełniejszą diagnozę. Już przy przyjęciu było wiadomo, że ma zapalenie płuc, powiększone organy i zapalenie spojówek.. A to był dopiero początek.. 

Listopad przeleciał zdecydowanie wolniej, w szpitalu podłączona do rurek, przewodów, kroplówek i dializ z cudownymi lekami i ciągłe badania - coś wykluczyli coś nowego szukają i tak w kółko. Po kilku dniach dostaliśmy pierwszą pewną diagnozę - mononukleoza. Świat się nie kończy, to nic strasznego. Sama choroba w sobie ani straszna ani groźna, jednakże jej skutki... no cóż mogą być opłakane. 

Zanim opowiem o szpitalu pokrótce coś o chorobie:

Mononukleoza zakaźna – choroba wirusowa. Zakażenie następuje przez ślinę (kiedyś nazywana chorobą pocałunków). Długo się wylęga, nawet 30-50 dni, a zaraźliwość utrzymuje się przeważnie do 5 dni od pojawienia się wysokiej gorączki, ale wirus EBV może utrzymywać się w ślinie osoby, która była chora i nadal zarażać do pół roku. Mononukleoza upośledza odporność, dlatego chory narażony jest w późniejszym czasie na liczne infekcje oraz wnikanie patogenów.

No właśnie upośledza odporność, dziecko traci naturalna barierę i ochronę i leży w szpitalu na oddziale zakaźnym, to nie może się skończyć dobrze.. Jak wiadomo obchody są dwa, szpital kliniczny więc można zamienić spokojnie słowo "obchód" na "pochód". 7 ludzi wchodzących z pokoju do pokoju a nasza izolatka na samym końcu. Skutek prawie natychmiastowy- rotawirus. Ale nie jakiś tam rota, rota szczep szpitalny atakujący naprawdę osłabiony organizm. Skutek? Mega odwodnienie, anemia, odchodzenie rodziców od zmysłów + zarażony tata. Po rozmowie z lekarzem prowadzącym następuje zmiana - 2 osoby na obchodzie, dzieci z mono pierwsze w kolejności - ciężej przenieść mono na inne dziecko niż ospę, rota, sepsę na dzieci bez odporności (czyt. z mono)... Po kilku dniach poprawa w końcu zakończenie gehenny i powrót do domu.

Grudzień.. Izolacja... Dziecko ma być w izolacji jak najdłużej się da, najlepiej miesiąc żeby do siebie doszło a pół roku minimum omijać szerokim łukiem skupiska ludzkie - sklepy, kościoły, żłobki.. Młoda ma nową dietę, wszystko bez laktozy - po takim rota jelita mogą dłużej dochodzić do siebie. My też dochodzimy do siebie, kochańszy ma gorzej, przeżył traumę - to on był przy dziecku większość czasu w szpitalu, bo ja w nowej pracy, szkoda ją utracić gdy nagle potrzeba więcej pieniążków niż zwykle. Zaczynamy dochodzenie - kto? Gdzie? Jak? Idę do żłobka, wypisać dziecko - skoro może pół roku zarażać nie chcę narażać inne dzieci na taki stres, tym bardziej, że lekarze twierdzą, że nasza mała przeszła to "na lighcie". Poza tym ma unikać skupisk, odbudować odporność. Rozmawiam z opiekunkami, informuję o chorobie i proszę by wszyscy rodzice zostali poinformowani, pytam - czy jakieś dziecko chorowało na gardło, anginę? Młoda kradła smoczki dzieciom (sama nie miała więc ją ciekawiły), ze smoczkami jest kilka dzieci - może któreś z nich? Drogą dedukcji i grzebiąc w pamięci wychowawczyni przypomina sobie, że jedno z dzieci cały sierpień chorowało na gardło (to angina, to zapalenie - często mylone z mono) - jest trop. Odbieram rzeczy dziecka - kolejny szok. W kubeczkach czarna pleśń - zmywarka od pół roku nie działa, opieka nie jest w stanie ciągle myć i wyparzać kubeczków, ale czemu nie informują rodziców by brali do domu to robić, nie wiem.. Już mnie to nie obchodzi, w sumie sama sobie winna jestem, powinnam prosić raz w tygodniu o kubek i wyparzać go w domu, nie wpadłam na to to teraz mam. 

W domu zaczynam trybić, jak to się stało? Teoretycznie możliwe, że jakieś dziecko przeszło mono tak lekko, że lekarz nie poznał a rodzic nie przestał posyłać do żłobka, z drugiej nie chce mi się w to wierzyć. Dochodzę do wniosku, że żyjemy gdzie żyjemy, że praca staje się najważniejsza a zdrowie dziecka, szczególnie cudzego, mało istotna. Przez mono można stracić miejsce w żłobku a kto by chciał się znaleźć w sytuacji jak my teraz, no bo co teraz? Kto się młodą zajmie, zaopiekuje? Zwalniać się? Prosić mamę by się zwolniła? Co robić... Jestem przekonana, że któryś z rodziców posyłał chore dziecko, może nie wiedział, że dziecko do pół roku może zarażać a może miał to gdzieś.

Styczeń - koleżanka ma trochę czasu... Ma pracę na dwa dni, trzy wolne, lubi małą, mówi, że może przychodzić na zmianę z babcią. Spadła nam z nieba. Zaczynamy się odbijać od dna, młoda wygląda i czuje się lepiej. Wyniki krwi coraz lepsze aczkolwiek anemia jeszcze jest.

Luty, kolejne pobieranie krwi - wynik rewelacja! USG też całkiem niezłe, organy wracają do normy, możemy zacząć szczepić - mamy zaszczepić na wszystko co się da, oczywiście 100% płatne, no bo jak to tak. Z każdej strony kara - L4 na chore dziecko - płatne 80% i groźba utraty pracy. Mleko bez laktozy ma tylko jeden numerek - 1 a w ramach wspierania karmienia naturalnego rząd zakazał promocji czy przecen mleka z nr 1, więc cena nie do przeskoczenia. Szczepionki - ospa, pneumokoki, meningokoki, KZM wszystko po dwie dawki, ceny z kosmosu. No nic dla młodej wszystko, byle zdrowa. Pod koniec lutego po szczepieniu na "koki" zaczyna się znów cyrk - syf poszczepienny, gorączka. Nie wiadomo kiedy złapała znowu katar i kaszel, rzuca nią jak w egzorcyście ale za to gorączka zniknęła. Lekarz raczy mnie uroczym "wirusówka", zaraz dostanę szału, ale z drugiej strony dobrze, że nie zapalenie oskrzeli czy płuc. Damy radę, to dopiero początek w końcu mamy świadomość, że będzie tak łapać wszystko co się podwinie a mimo to ciągle czuję pod skórą pewne napięcie, stresssss.

I tu wracam do początku - myślicie, że istnieje jeszcze jakaś odpowiedzialność, empatia?

1 komentarz:

  1. Czytam i nie dowierzam.
    Niestety są ludzie, którzy mimo wszystko poślą dziecko do żłobka/przedszkola/szkoły, bo nie mają z kim zostawić i nie obchodzi ich to, że może zarażać. Wychodzę z założenia, że jeśli dziecko kicha, prycha i katarzy dłużej jak 3 dni to konieczna jest wizyta u lekarza i bliższe przyjrzenie się sprawie. Jednak nie każdy tam ma.
    Trzymam kciuki za zdrowie Małej.

    OdpowiedzUsuń